Ranek wita nas deszczem. Zanosi się na pochmurny dzień, ale musimy jechać dalej, Kambodża czeka!
Opuszczamy domek, jaszczurki nas nie podeptały, może się bały, albo też poszły spać. Na drodze bardzo szybko łapiemy stopa – kierowca właściwie wracał do domu, ale co tam, zawróci i nas podrzuci, gdzie trzeba. Niesamowita jest ta uprzejmość, gościnność a także bezinteresowne zainteresowanie człowiekiem, którego tak bardzo brakowało w Bangkoku.
Na skrzyżowaniu łapiemy inny samochód, taki, jakim jechaliśmy już wczoraj. Jest to regularny sangtou, ale pani (tak, pani) kierowca daje nam rabat. Biletu nie daje bo i po co, a kto ją sprawdzi. Pojazd jest załadowany po dach, ale miejsce się znajdzie. Tego się przesadzi, tamtej wciśnie się na kolana jakiś pakunek i można jechać dalej. Ostatecznie lądujemy w kabinie razem z panią kierowcą , dziewczyną w różowej sukience oraz torbami pełnymi zakupów.
Tutaj nastąpi krótki przerywnik na temat urody Tajek. Wspominałam już o
>>> wybielaniu skóry, które prawdopodobnie jest mało możliwe. Teraz będzie o włosach. Kobiety noszą
przeważnie dość długie włosy – proste i cienkie, co sprawia, że szybciej schną i nie przeszkadzają tak bardzo w gorącym klimacie. Widziałam jednak kilka eksperymentów, które z pewnością miały na celu przemianę w blondynkę. Otóż włosów tak czarnych przefarbować się nie da i koniec. Albo trzeba użyć wielu litrów farby, albo moża zastosować popularną kiedyś płuknakę, która zrobi kolor pośredni między platynowym blondem a siwizną. W przypadku Tajek próba przefarbowania włosów kończy się tym, że włosy chwytają kolor tam, gdzie chcą i robią się pomarańczowo-rude. Efekt – kolor z księżyca i zniszczone włosy.
Inna rzecz to paznokcie – te u stóp zawsze wymalowane, te u rąk wymalowane rzadziej. Jeśli zaś chodzi o kształt – prawie zawsze jest to bardzo ostro zakończony szpiczasty szpon. Zarówno u góry, jak i na dole. Może lepiej z Tajkami nie zadzierać...
Dojeżdżamy do miasteczka Khlong Yai. Z bazaru parują nieprzyjemne zapachy, jak zwykle sporo tu śmieci. Nieporządek (łagodnie mówiąc) to cecha dystynktywna azjatyckiego kontynentu. Szukamy internetu (bo kambodżańskie wizy trzeba wydrukować, ba, trzeba sprawdzić, czy w ogóle nam je
przyznano). Każdy zapytany o kafejkę internetową wskazuje jeden kierunek, ale miesjce jest zamknięte na cztery spusty. Szukamy więc dalej. Wreszcie coś znajdujemy. Komputery zakurzone, stoliki także. Ale jest internet, jest drukarka i są wizy! Stary Epson dusi się i ksztusi, co ciekawe brakuje mu klapki, tacka na papier jest zakurzona, a z maszyny kabelki śmiesznie wystają na zewnątrz – system dostarczania tuszu i biały kabel karteki drukującej – wszystko na wierzchu, jakby ktoś to wyciągnął i nie umiał upchnąć z powrotem. Drukowanie odbywa się po tajsku, bo sterownik jest tylko w tym języku, ale po kilku sekundach drukarka wypluwa cztery kartki z naszymi wizami.
Szybko idziemy na drogę w kierunku granicy i po kilku minutach jesteśmy w kolejnym złapanym na stopa samochodzie. Wyjście z Tajlandii trwa kilka sekund, wejście do Kambodży, chwilkę dłużej, bo i tak trzeba wypełnić jakieś karteluszki. Czytaliśmy wcześniej, że kambodżańscy celnicy lubią żądać dodatkowych opłat w dolarach – za np. zdjęcie do wizy. Oczywiście płatności te nie są przewidziane żadnym regulaminem, bo lecą prosto do kieszeni urzędników. Jako, że
nasze wizy były wyrobione on-line, nie da się od nas pobrać żadnej dodatkowej opłaty. Jeszcze tylko skany palcy obu rąk i wchodzimy do Kambodży.
Granica to takie miesjce, w którym grasują różni gawędziarze. Nie masz wizy to o tym nie mów, bo zaczną załatwiać ją za Ciebie, a to dodatkowe koszty, które idą do kieszeni “pośrednika”. Jeśli masz wizę, albo nie odpowiadasz na natrętne nagabywanie to gawędziarze chętnie wskażą Ci drogę do właściwego okienka... tego już za wiele. Umiemy czytać!
Gawędziarzom nawet nie odpowiadamy spojrzeniem, idziemy dalej.
Do Koh Komp, pierwszego miasteczka przy granicy podrzuca nas młody chłopak. Nie za darmo, ale taniej niż życzą sobie inni. Na wstecznym lusterku wisi legitymacja przedownika turystycznego. Pytam więc, czy urządza jakieś wycieczki. Mówi, że nie bo mało płacą. W pracy w agencji turystycznej dostawał ok. 70 USD miesięcznie, a żeby utrzymać rodzinę potrzebuje ok. 180 dolarów. Woli być kierowcą.
Wysiadamy. Idziemy coś zjeść a potem zaczyna padać deszcz. W końcu to pora monsunowa. Adam szuka dla nas noclegu – jak jest ładnie, miło i czysto to nie ma Internteu. Jak jest Internet to jest ciemno i syf. Dobrze, że jest w czym wybierać.
Koh Kong to też miejsce autentyczne – poszarpany asfalt, sporo śmieci (a właśnie kosze na śmieci – wiele ich nie ma, a jak są to w formie wiaderek lub kartonowych pudełek, że nie wiadomo, czy wyrzucać chustkę, czy nie), handel wychodzi ze sklepików prosto na ulicę. Wszystko wygląda bardzo podobnie do tego, co widzieliśmy na przykład w Tracie. Kambodżenie, tak jak Tajowie, są mili, uprzejmi, uśmiechnięci. Chętnie pozują do zdjęć, nawet jeśli kosztuje ich to sporo wysiłku, jak w przypadku małego chłopca, który kręcił się koło nas i kręcił, dopiero po dłuższej chwili pozwolił się sfotografować. Nie obyło się bez sprawdzenia, czy zdjęcie jest ok. Mały zaakceptował swoją fotografię i uciekł do innych dzieci. A my poszliśmy na piwo i poczytać, czy o czymś do nas przypadkiem nie piszecie...